22 maja 2014

Holograficzne zaklęcia

Dziś będzie krótko i na temat. (Krótko nie wyszło, ale na temat jest ;)) Niech mówią zdjęcia.
Przychodzę z jedną z wiosennych nowości lakierowych od Catrice - holograficznym lakierem o numerze 46 i zabawnej nazwie Berry Potter & Plumbledore. Do Harry'ego Pottera mam niesamowity sentyment, co mogło trochę wpłynąć na decyzję o zakupie tego produktu ;)

Plusy:
+ kolor. Holograficzny błękitny shimmer zatopiony jest w fioletowej bazie. Lakier w zależności od światła przyjmuje barwy od bardzo nasyconego połączenia tych dwóch kolorów, przez fiolet (w słabym świetle) do nawet czegoś w rodzaju stalowej szarości (bardzo słabe światło). Czasem można w nim dostrzec nawet zielone tony. Daje niesamowity efekt, chociaż nie rzuca się w oczy - i jest to moim zdaniem duży plus - za to kiedy już się go zauważy, to ciężko oderwać wzrok. :) Absolutnie cudowny.
+ pędzelek. Wiele osób narzeka, ale ja bardzo lubię szerokie, płaskie pędzle Catrice.

+/- trwałość. Noszę go drugi dzień (w zasadzie trzeci od pomalowania) i jeszcze nigdzie się nie starł ani nie odpadł. Nie wiem co prawda, czy nie odpadnie za chwilę (dlatego +/-), ale ostatnio to dobry wynik na moich paznokciach. Obawiam się, że wina leży w wysuszaczu Sally Hansen Insta-Dri, bo obserwuję zupełną utratę trwałości lakierów, od kiedy go używam :/

Minusy:
- konsystencja. Na początku jest ok i rozprowadza się nienajgorzej, ale bardzo szybko gęstnieje i nieładnie wyciąga się poza paznokieć. Koniec końców ciężko rozprowadzić go równo.
- krycie. Mam dwie warstwy, ale w odpowiednim świetle widać prześwity. Przydałaby się trzecia.
- schnięcie. Bez wysuszacza i to po każdej warstwie, nie da rady, a i tak przez pewien czas po malowaniu bardzo łatwo go jeszcze uszkodzić. Dlatego nie dołożyłam tej trzeciej warstwy.

Czy mimo wszystko warto?
Jak diabli ^^




 W słońcu

 W słońcu                                              W cieniu

 W świetle zachodzącego słońca

Żeby było bardziej tajemniczo - z nietypowym zielonym kamieniem znalezionym na spacerze :)

Tyle na dziś. Pozdrawiam!

15 maja 2014

Nakrapiane paznokcie, czyli sroka

A innymi słowy mega spóźniony wielkanocny mani ;)
W sumie to żaden "mani", tylko jeden lakier. Zapraszam na krótką prezentację Magpie z kolekcji Models Own Speckled Eggs :)


W lakierach z tej serii zakochałam się od pierwszego wejrzenia i od razu postanowiłam, że któryś zagości na moich paznokciach w Wielkanoc. Z czasem koncepcja wyewoluowała do "kupię dwa i zrobię gradient", ale koniec końców kupiłam tylko jeden lakier. Wybrałam miętę o nazwie Magpie, czyli sroka.

Cóż mogę o nim powiedzieć? Jest cudowny. W miętowym kremie zatopione są czarne matowe sześciokąty i kropki. Sam lakier kryje słabo i do pełnego krycia potrzebuje trzech warstw (oj, bardzo bym się zawiodła, próbując stworzyć z tego gradient... ;)). Niby jest to minus, ale dzięki takiemu nawarstwieniu część drobinek jest przykryta, co daje bardzo naturalnie wyglądający efekt - paznokcie naprawdę przypominają nakrapiane jajeczka :)
Nakłada się względnie dobrze, pędzelek jest bardzo gęsty i nie jest trudno dobrze rozprowadzić lakier. Jednak przy zasychaniu robi się glutowaty i ciągnący, co może prowadzić do tego, że kiedy odrywamy pędzelek od paznokcia ciągnie się za nim jak ser na pizzy ;) (używałam go raz w niskiej temperaturze i bardzo musiałam na to uważać) Wymaga topu, bo powierzchnia przez ten glitter jest bardzo nierówna.
Dobrze trzyma się na paznokciach, nie odpada szybko. Ja nosiłam go tydzień, bo nie mogłam się z nim rozstać, a pewnie trwałoby to dłużej, gdyby nie fakt że musiałam zrobić mani na inną okazję ;) Żałowałam tego tym bardziej, że zmywanie go okazało się horrorem. Takiego uparciucha jeszcze nie miałam. Bez folii ani rusz, a nawet po wymoczeniu pod nią i tak trzeba było niemalże zdrapywać drobinki... Lakier naprawdę jest super śliczny, ale taki finisz pozostawia niesmak.


Na palcu wskazującym mam tylko dwie warstwy lakieru, nie wiem czy widać to na zdjęciach - na żywo było :)

Muszę opracować sobie jakiś dobry sposób obrabiania zdjęć, bo zajmuje mi to wieki i przez to nie aktualizuję bloga ;) No dobrze, nie tylko przez to, zajmuję się jeszcze paroma innymi rzeczami i przyznaję bez bicia, że blog nie jest moim priorytetem. Poza tym - z moimi paznokciami jest naprawdę źle. Odstawiłam Nail Teka bo się popsuły zupełnie. Korzystając z promocji w Rossmanie kupiłam odżywkę Diamond Strenght Sally Hansen i pokładam w niej duże nadzieje, w dodatku nieśmiało myślę że są uzasadnione: użyłam jej przed ostatnim wyjazdem i zarówno ona, jak i paznokcie przetrwały bez szwanku trzy dni mieszkania w namiocie :) Oprócz tego zmuszam się do jedzenia słonecznika, a tabletki Bio Silica Max czekają aż ustabilizuje mi się trochę tryb jedzenia. Jak ktoś chce, niech potrzyma kciuki za moją batalię, bedzie mi miło :)

23 kwietnia 2014

Tajemniczy olej z ostropestu na włosy + jego skład

Dziś post o włosach :) Co prawda moich kudełków nie zaprezentuję, bo nie ma mi kto zrobić odpowiednich zdjęć, ale mam nadzieję, że uwierzycie mi na słowo ;) Post oczywiście wyszedł przydługi, więc jeśli nie chce Wam się czytać, pomińcie następne dwa akapity i przejdźcie od razu do meritum. ;)

Nie jestem włosomaniaczką z krwi i kości, mam na to za dużego lenia, ale staram się chociaż trochę dbać o włosy i szukać odpowiednich dla nich produktów. Moje włosy to fale, na długości suche, szorstkie w dotyku. Określenie ich porowatości było wyzwaniem, bo ich cechy nie wskazują na nic jednoznacznie; w końcu doszłam do wniosku, że przy wzroście jest średnia, a później wzrasta. Puszą się jak to fale (czyli nie tragicznie, ale skłonności do "chmurki" wokół głowy są ;)), czasem ładnie się skręcają, czasem gorzej. Nienawidzą suszenia (ale nie próbowałam jeszcze z dyfuzorem), lubią silikony... to tak w skrócie. :) Kilka miesięcy temu zaczęłam je olejować, najpierw olejem z kiełków pszenicy, bo wyczytałam na jakimś blogu, że sprawdza się na włosach falowanych - guzik, nie sprawdził się - a potem w domu za sprawą świątecznych prezentów znalazł się olej z ostropestu. Od razu ucieszyłam się, że będę mogła wypróbować na włosy... I trafiłam w 10.

(źródło: http://www.sklepy24.pl/sklep/eko-styl_com/produkt/olvita-olej-z-ostropestu-100-ml-/1473)

Napisałam w tytule, że to tajemniczy olej. Tajemniczy, bo nie ma go w żadnych polskich spisach olejowych. W ogóle nie udało mi się znaleźć żadnej analizy jego składu w języku polskim, jedynie informacje o rodzajach kwasów tłuszczowych na etykietce (a bardzo chciałam się dowiedzieć, które mi tak służą). Na szczęście nie jest to dla mnie przeszkodą, a skoro czegoś w polskojęzycznej części internetu nie ma - to niech się pojawi. :D

(źródło: http://en.wikipedia.org/wiki/Silybum_marianum)

Ostropest plamisty jest roślinką z rodziny astrowatych, bardzo podobną do ostu. Pochodzi z obszaru śródziemnomorskiego, ale uprawiana jest praktycznie wszędzie, również w Polsce i dzięki temu można spotkać ją też rosnącą dziko. Nasiona ostropestu stosuje się głównie w leczeniu schorzeń wątroby. Zawierają one ok. 20-30% kwasów tłuszczowych.
Olej z ostropestu należy zaliczyć do grupy olejów z przewagą kwasów tłuszczowych wielonienasyconych. Najwięcej (50-60%) jest w nim kwasu linolowego omega-6, następny w kolejce jest kwas oleinowy omega-9 (20-29%) (to jest jednonienasycony). Później mamy kwasy tłuszczowe nasycone: palmitynowy (7-9%), stearynowy (2-7%) oraz inne, których nie będę już wymieniać z nazwy, bo to chyba nikomu nie jest potrzebne. Podałam przedziały, a nie konkretne wartości, ponieważ w każdym dokumencie, jaki znalazłam podczas mojego krótkiego szukania były one trochę inne.

Podsumowując: kwasy tłuszczowe wielonienasycone: ok. 50-60%, jednonienasycone: 20-30%, nasycone: 20-25%.

Co ten olej uczynił moim włosom? Zamknął pory (albo bardzo skutecznie zatkał, włosy są po nim dużo gładsze i nie skrzypią przy przeciągnięciu palcami od końca do nasady, a normalnie skrzypią bardzo głośno), zmiękczył, wygładził, poprawił skręt. Myję włosy wieczorem i kładę się z mokrymi spać, olej kładę na godzinę-półtorej, do dwóch, przed myciem i po jego zastosowaniu zwykle skręcają się tak ładnie, że rano ich nawet nie rozczesuję na długości :) Polecam do wypróbowania na wysokoporowatych, falowanych włosach. 100 ml tego oleju firmy Ol'Vita (takiego używam) kosztuje na stronie producenta niecałe 10 zł. Do tego jest bardzo zdrowy (o jego właściwościach prozdrowotnych po polsku można przeczytać całkiem sporo, wystarczy wklepać nazwę w Google), więc do sałatek jak znalazł.

Mam nadzieję, że moje informacje komuś się przydadzą :) A ja jeszcze nie wiem jaki inny podobny olej wypróbuję - jak się okazuje, ten z kiełków pszenicy również ma ok. 60% kwasów tłuszczowych wielonienasyconych... ;) Lubię swoje włosy, ale czasem miałabym ochotę wymienić je na kręcone lub proste - byłyby przynajmniej bardziej przewidywalne!

Źródła:
1. Wikipedia
2. Study of the Physicochemical Properties of Silybum marianum Seed Oil, Pakistan, 2007
3. Botanic Innovations, LLC
4. Detailed studies on some lipids of Silybum marianum(L.) seed oil, Egipt, 2003
5. The physicochemical properties and oil constituents of milk thistle (Silybum marianum Gaertn. cv. Budakalászi) under drought stress, Iran/Węgry, 2011

12 kwietnia 2014

Wyprawa do Kanady z Kobo, czyli Colour Trends 23 - Montreal

Czas opublikować te dwumiesięczne swatche ;)

Nigdy wcześniej nie miałam żadnego produktu firmy Kobo. Kiedy przyuważyłam przecenę 50% na kosmetyki tej firmy w Naturze, doszłam do wniosku, że jest to dobra okazja, aby coś wypróbować. Skusiłam się wtedy na błyszczyk (który został moim absolutnym błyszczykowym faworytem, ale szybko się gdzieś zapodział -.- jak się znajdzie, to pokażę) i - co było do przewidzenia - lakier. Trochę rozmyślałam nad kolorem, ale najbardziej ciągnie mnie do zieleni i niebieskości, więc wybór padł na kremowy nr 23 - Montreal.


Jego koloru nie da się dobrze określić. Jest to coś pomiędzy niebieskim i zielenią, ja go nazywam "sztuczny", bo po prostu jest taki sztuczny ;) Jest dość nasycony, ale nie bije po oczach. Ogólnie ładny, chociaż sama do końca nie wiem, co o nim sądzić. Kiedy go nosiłam, raz wydawał mi się strasznie nudny i wręcz nieprzyjemny, a raz bardzo ciekawy i miły dla oka. Ot, ciekawostka.
Największy problem miał z nim aparat... Powiem Wam, że nie spodziewałam się czegoś takiego. Na zdjęciach kolor zmienił się w przygaszony niebieski. Dlatego zdjęcia tylko dwa i tylko w słońcu, tych z cienia nie dało się nawet porządnie obrobić. Nie jestem pewna, czy udało mi się dobrze oddać jego kolor, ale bardzo się starałam. ;)


Lakier potrzebuje dwóch warstw do pełnego krycia. Zdjęcia robione były bodajże trzeciego dnia noszenia (bez topu), jak widać nie jest zbyt trwały. Czas schnięcia ujdzie, ale był dość długi i nie uniknęłam odbić na paznokciach.
Mimo wszystko na pewno do niego wrócę, bo ma w sobie to "coś" :)

7 kwietnia 2014

Przerwa + Nail Tek II

Słońce świeci, ptaszki śpiewają, ja siedzę sobie w domu i robię różne rzeczy (taki los bezrobotnej i bez...uczelnianej? niech będzie ;)). I między innymi zmusiłam się do napisania notki. Sukces :D

 Sherlockowe zdobienie było moim ostatnim mani. Postanowiłam się trochę ogarnąć, żeby się nie uzależnić kompletnie od takiej głupoty jak lakiery ;) To moje pierwsze w życiu postanowienie wielkopostne :D Przez pierwszy tydzień świerzbiły mnie strasznie ręce, żeby pomalować paznokcie, ale potem przywykłam i jakoś się trzymam. Wracam po Świętach i uczę się porządnie zdobić :>

Ale przecież taka okazja nie może pozostać niewykorzystana... ;) Zamówiłam więc osławionego Nail Teka, żeby spróbować wzmocnić paznokcie i pozbyć się rozdwajania. Moja wersja odżywki to II, do paznokci cienkich, miękkich lub rozdwajających się.
 (zdjęcie ukradłam z oficjalnej strony Nail Tek)

 Stosuję go od 1,5 tygodnia i muszę przyznać, że już widzę poprawę. A konkretniej: nie zrobiły mi się żadne nowe rozdwojenia na paznokciach, co najwyżej trochę pogłębiły się stare, ale nie odłamują się (z jednym wyjątkiem), więc przynajmniej tyle ;) Odżywkę nakłada się codziennie i zmywa po tygodniu.

Może pokażę moje pazurki przed użyciem Nail Teka (świeżo po zmyciu poprzedniej odżywki):

Kiepsko, kiepsko, chociaż na zdjęciach i tak wyglądają dużo lepiej, niż w rzeczywistości. Nie mam dobrego zdjęcia prawego kciuka, ale było źle. W sumie nadal jest. ;)

I po tygodniu:


Lepiej? Lepiej. ^^ To głębokie rozdwojenie na palcu wskazującym lewej ręki wczoraj się oderwało, a ja zaraz potem pomalowałam paznokieć odżywką i nawet nie widać, że coś mu się stało.

Co jeszcze mogę o tej odżywce powiedzieć po tygodniu stosowania? Nie wierzcie w zapewnienia producenta o wysychaniu w 3 minuty. Potrzebuje zdecydowanie więcej czasu, ale nawet po wyschnięciu nadal jest bardzo miękka. Odbicia pościeli czy ubrań gwarantowane ;) Na szczęście nie nadaje ona takiego aż połysku jak lakier, więc "nowa tekstura" nie przyciąga uwagi. Nie koloryzuje paznokci i nadaje im dość naturalny, zdrowy wygląd z ładnym połyskiem. Pachnie dziwnie, ale da się przeżyć :)

Zobaczymy, czy faktycznie wzmocni moje paznokcie - oby!

5 marca 2014

Oh my Sherlock! - tym razem zdobienie :)

Notka miała być szybko... i nie wyszło. Chociaż różniste swatche powstały przez te dwa tygodnie i czekają, aż się za nie zabiorę ;) Ale mam usprawiedliwienie. Całą, caluteńką winę za moje nieblogowanie ponoszą twórcy serialu Sherlock i, jakże by inaczej, szanowny pan Benedict Cumberbatch. Kto mu pozwolił być tak przystojnym, no kto?! Wyjdź pan z mojej głowy! (Aż chce się zacytować: "Out of my head, I'm busy!" ;) Swoją drogą to moja ukochana scena, mogę ją odtwarzać w kółko, to westchnięcie <3)
Te dwa tygodnie spędziłam więc na pochłonięciu serialu i siedzeniu na tumblrze. No, w sumie tydzień, bo najpierw byłam zajęta, a potem przyjechała przyjaciółka i zaczęłyśmy oglądać razem ;) Miło jest mieć towarzyszkę od fangirlowania!

Ale przejdźmy do rzeczy: dziś przypada 87 rocznica opublikowania ostatniego opowiadania o Sherlocku Holmesie (Holmsie? Jak to odmienić po polsku, skoro "e" się nie czyta?*) i ktoś wpadł na genialny pomysł zorganizowania pewnej małej akcji...

I co stwierdził smok, już jak mu przeszła ekscytacja, że się tak idealnie wstrzelił w termin ze swoim dołączeniem do fandomu? ;) Że pisanie na nadgarstku jest nudne. So boring. A co nigdy nie jest nudne? Paznokcie! :D

Przedstawiam jedno z pierwszych w moim życiu zdobień, z którego jestem szalenie dumna, bo wyszło naprawdę ładnie i tak, jak chciałam - więc od mniej więcej południa, kiedy skończyłam, co chwilę patrzę na swoje paznokcie i nie mogę się nacieszyć.
*KLIKAĆ W ZDJĘCIA! OBOWIĄZKOWO!*

 
Tak, dobrze widzicie, na kciuku jest Sherlock, w czapce i z fajką - czarna ikonka będąca kultowym przedstawieniem jego postaci. Jeśli byliście kiedyś w Londynie w okolicach Baker Street - chociażby na stacji metra - widzieliście ich pełno ;)


Pod malunkami są moje pierwsze w życiu gradienty :)  Mój aparat nie należy nawet do dobrych, więc na zdjęciach nie wyglądają jakoś oszałamiająco, ale na żywo prezentują się zawodowo :)
Na palcu serdecznym jest czerń (w sumie to bardzo ciemny grafit) i ciemna śliwka, wyraźnie widać to dopiero w bardzo dobrym świetle, a aparat kiepsko łapie kolory. Ale wyraźnie odcina się od koloru na małym palcu - samej czerni. Mam nadzieję, że będzie to lepiej widoczne na innych zdjęciach.
Acha - i wybaczcie wszelkie suche skórki, zapomniałam o kremie. ;)

Do zrobienia mani użyłam lakierów:
Classics (Golden Rose mini) - nr 208
Classics (GR mini) - nr 175 (Teraz zobaczyłam, że go nie zakręciłam! 10 godzin... Mam nadzieję, że nic mu nie będzie :( )
China Glaze - 130 Mad About Hue
Wibo - Last & Shine nr 6
Wibo - Art Liner czarny i srebrny
Eveline - Liquid Glass top coat





Na prawej ręce nic nie pisałam ani nie rysowałam, zostawiłam same gradienty.


Mani pojawił się również na tumblrze: klik! W ogóle ze względu na swoją sherlockową manię reaktywowałam tumblra, więc zapraszam, będę wrzucać tam różne rzeczy... i reblogować zdjęcia Cumberbatcha. ;)

To tyle w kwestii Sherlockowego dnia :) Do rychłego, mam nadzieję, napisania!
Zielonysmok
 


*Nie bijcie, nawet moje wyniki z matury potwierdzają moje kiepskie umiejętności jeśli chodzi o język polski ;)

17 lutego 2014

Lovely: Blink Blink nr 1 i 4

Bohaterami dzisiejszej notki będą dwa lakiery, które kupiłam jakiś czas temu skuszona przeceną (a czaiłam się na nie, odkąd pierwszy raz je zobaczyłam, ale udało mi się wmówić sobie, że wcale ich nie potrzebuję - dopiero przecena rozwiała wszelkie moje wątpliwości :)). Mowa o lakierach z serii Blink Blink firmy Lovely. Tak, żadna nowość, tak, wszyscy widzieli, ale są na tyle ciekawe, że należy im się dużo recenzji ;) Wybrałam dwa kolory: zielony i fiolet, który okazał się nie być do końca fioletem, ale o tym za chwilę...
Zdjęcie w słońcu

Lakiery Blink Blink moim zdaniem absolutnie nie nadają się do samodzielnego noszenia. Są dość transparentne, a ich konsystencja i czas schnięcia sprawia, że malowanie nimi paznokci do pełnego krycia trwałoby chyba pół dnia ;) Chciałam pokazać Wam, jak wyglądają (a raczej nie wyglądają ;)) na paznokciach bez lakieru bazowego, ale mój aparat miał poważne problemy ze złapaniem ostrości, musi więc wystarczyć zdjęcie maziajów na papierze.

Od góry: nr 1 - cienka warstwa, nr 4 - podobnie cienka warstwa, nr 1 - gruba warstwa

Niestety, chociaż oba lakiery pochodzą z tej samej serii, jakością dość różnią się od siebie, nad czym trochę ubolewam... zacznijmy więc od nr 4, czyli zielonego, który jest o niebo lepszy od swojego prawie-fioletowego brata.

Nr 4 to leciutko zielony, prawie przezroczysty lakier, w którym zatopiony jest zielony shimmer oraz drobinki: małe holograficzne heksy, opalizujące kwadratowe, ciemnoróżowe kwadraciki i maluteńkie heksy w kolorze jasnoróżowym. Wszystko bardzo ładnie współgra ze sobą, ilość drobinek, a także ich wielkość jest akurat odpowiednia do uzyskania ciekawego, ale nie tandetnego efektu. Niestety lakier jest dość glutowaty (jak chyba wszystkie nowe lakiery Lovely :( ) i długo schnie, ale drobinkami łatwo manewruje się na paznokciu, nie trzeba więc nakładać go w dużej ilości.
Na zdjęciach na dwóch warstwach Wibo Express Growth nr 390, z którym idealnie współgra :)

Zdjęcie w cieniu: Wibo Express Growth nr 390 x2 i Lovely Blink Blink nr 4 x1

A zwykle noszę go tak...


Czas na nr 1, któremu jednak nie mogę wystawić tak pochlebnej recenzji.

Blink Blink nr 1 na Miss Sporty Clubbing Colours nr 465 (po lewej) oraz Catrice nr 32 - The Dark Knight (po prawej)

Baza tego lakieru również jest prawie transparentna, ale... czarna. W efekcie szara, chociaż i tak nie widać jej na paznokciu. Zatopione są w niej malutkie fioletowe, holograficzne drobinki, holo heksy takie jak w zielonym, jasnofioletowy shimmer, którego jest strasznie mało i wcale go nie widać oraz fioletowe heksy, które w porównaniu z innymi drobinkami są GIGANTYCZNE. I tu mój nawiększy ból. Nie dość, że są za duże, żeby przykleić się do paznokcia nie odstając, to niektóre są pogięte. I potem zahaczają o wszystko, co się nawinie. W dodatku lubią zlepić się ze sobą i zamiast jednego, nakłada się na paznokieć w tym samym miejscu trzy... A tych ładnych, małych sześcianików, opalizujących na każdy kolor jest zbyt mało, żeby stworzyć naprawdę ładny efekt. Lakier tak samo jak poprzedni jest glutowaty, ale tego trzeba nałożyć więcej, więc schnie w nieskończoność... Na pocieszenie powiem, że w słońcu wygląda ładniej od swojego brata, co zresztą widać na zdjęciach :) Wybaczcie brak zdjęcia w cieniu, zresztą nie ma czego żałować, bo w cieniu praktycznie go nie widać.

Jeśli chodzi o zmywanie tych lakierów: zmywają się trochę gorzej niż normalne, ale nie ma tragedii, za to drobinki lubią przy okazji migrować na palce i tam zostawać, dość skutecznie stawiając opór wszelkim próbom zmycia ;)

To już wszystko na dziś. Następna notka powinna pojawić się szybciej, ta czekała 5 dni, ponieważ zdjęcia wyszły w większości kiepskie i nie chciało mi się walczyć z obróbką... ;) Wrodzone lenistwo.
Do napisania!

4 lutego 2014

Wibo - Glamour Nails nr 5

Nowa odsłona zielonych smoków gotowa :) Wreszcie udało mi się dostosować szablon. Nie jest to jeszcze koniec zmian, będę wprowadzać małe poprawki, ale nie ma już w wyglądzie bloga żadnej rzeczy, która by mnie raziła.
Karty pod nagłówkiem sugerują, że blog "dla mnie i głównie o lakierach" zmienia się w blog o pielęgnacji. To prawda: zamierzam opisywać testowane kosmetyki i ich działanie na mojej skórze, włosach, paznokciach. Ale nie będę kupować nowych kosmetyków specjalnie do testów. To zostawiam innym blogerkom, które robią to profesjonalnie :) Ja po prostu chcę podzielić się z Wami swoimi obserwacjami i wynikami kosmetycznych poszukiwań. Może uda mi się pomóc komuś z podobnym typem skóry czy włosów? Zapraszam do zaglądania :)
(chociaż pewnie i tak będzie głównie o paznokciach... ;))

Kilka słów wyjaśnienia: zniknęłam z bloga (po trzech postach - świetny wynik!), ponieważ zepsuły mi się paznokcie. Przez dwa miesiące ich nie malowałam i próbowałam leczyć. Później znowu zaczęłam używać lakierów, chociaż rzadko i od listopada myślałam nad reaktywacją swojego miejsca w sieci, ale po prostu nie miałam czasu - a nie chciałam pisać na tym starym, niespersonalizowanym szablonie ;)

Koniec gadania, przedstawiam Wam lakier. Kupiłam go rok temu, użyłam raz, pokochałam... i odłożyłam. Nie mam pojęcia dlaczego. Ale teraz, po roku, przyszedł czas na drugie użycie. Mowa o Wibo z serii Glamour Nails, nr 05.

Lakier jest złoty. Ale nie jest to ani żółte złoto, ani stare złoto, ani żadne intensywne i naprawdę złote. To jest srebrzyste złoto. W dodatku nie wygląda ani trochę tandetnie, nie świeci się jak wiejska dyskoteka, mimo że to złoto. Absolutna rewelacja.

Zdjęcie w słońcu...
Jego kolor zależy od światła. Kupiłam go przekonana, że jest srebrny ;) Formuła tego lakieru jest świetna: nie rozlewa się, nie smuży (wiem, na tych zdjęciach wychodzą jednak smugi, ale na żywo trzeba się dobrze przyjrzeć, żeby je zobaczyć), bardzo dobrze kryje - na zdjęciach mam jedną warstwę, chociaż na upartego można by się dopatrzyć gdzieś leciutkich prześwitów. W dodatku szybko schnie. Ściera się z końcówek jak każdy inny, ale odprysnął mi dopiero po czterech dniach, co jak na moje paznokcie jest świetnym wynikiem.

Zdjęcie w cieniu - srebrny!
Lakiery z tej serii wciąż są dostępne, a ja mam jeszcze dwa inne i zamierzam kupić kolejny, więc niedługo pojawią się na blogu :)

Przepraszam Was strasznie za jakość kolorystyczną moich zdjęć. Kolor lakieru staram się oddać jak najwierniej i przede wszystkim o tym myślę, obrabiając zdjęcia (udaje mi się to, więc nie martwcie się o wiarygodność swatchy), za to z kolorem ciała gorzej - mam kiepski aparat, a moje umiejętności posługiwania się photoshopem są wciąż za małe, by wyciągnąć z tych zdjęć właściwy kolor. Więc nie patrzcie na dłonie, naprawdę się staram ;)

Tyle na dziś, do napisania wkrótce :)